KRAINA SURFERÓW, KANGURÓW I WYLUZOWANYCH LUDZI

 

Australia była od dawna miejscem, które chciałem odwiedzić, jednak przełom nastąpił dopiero na jesieni 2015 roku. Stało się to gdy wyleciałem z przyjacielem na Bali i po spędzeniu dwóch miesięcy surfując w Canggu i podróżując po Wyspie Bogów, dokonałem szybkiej decyzji o wizycie na tym odległym, ale już nie aż tak, kontynencie.

Screenshot_2015-12-06-18-00-11

    Moja pierwsza wyprawa była spontaniczna, w myśl słów 3style4life, które zmotywowały mnie już kilka lat temu do pisania bloga i wrzucania zdjęć z różnych życiowych przygód i w zasadzie spowodowana została słowami kolegi mojego brata, którego uczyłem surfingu na Bali. To on mnie przekonał, że wizę turystyczną dostanę w mig, a skoro jestem już tak blisko to bez sensu jest lecieć z Indonezji do Wietnamu, żeby podreperować budżet i zobaczyć nowe miejsce. No i tu trudno mi się nie zgodzić, po pierwszych dniach w Australii czułem już, że to miejsce ma coś w sobie, żyzna i sprzyjająca gleba, która od początku przywitała mnie życzliwie. Mimo, że wylądowałem w pierwsze święto Bożego Narodzenia w Brisbane i podczas podróży autobusem przez Gold Coast (tak, to jest to znane wybrzeże surferów, ale o tym pózniej) przez cały czas padał deszcz i trochę mi to burzyło obraz pory letniej w tych stronach to jednak gdy dojechałem do Byron Bay czułem już że tu jest inny świat.

GC

    Do sensu życia, a przynajmniej odwiedzin, w Australii przekonał mnie mój wujek, który po swojej pierwszej wizycie w Sydney stwierdził: “Adaś, to jest miejsce dla Ciebie ! Kultura surfingowa, plażowy styl życia i piękne kobiety, musisz tam pojechać ;)”.

Po czasie mogę de facto stwierdzić, że miał rację. To wszystko można tu znaleźć. Mieszkam co prawda od października 2016 na Bondi (jedna z bardziej znanych plaż w obszarze miejskim Sydney), gdzie mogę pływać praktycznie codziennie gdy są fale. Z małymi wyjątkami na dni gdy powierzchnia oceanu jest gładka jak tafla jeziora lub dni, gdy kierunek i/lub rozmiar fal jest nieproporcjonalny do ułożenia plaży oraz mielizn, na których faktycznie rozbijają się fale i przeważnie na nich wszyscy surfują (tzw. sand bank’i).

Bondi 2

    Kończąc jeszcze początkowy epizod na tych ziemiach, przez pierwsze trzy miesiące szedłem na pełnym freestyle’u, nie miałem tak naprawdę niczego zagwarantowanego, oprócz nadziei od jednej koleżanki z podstawówki, która miała mnie skontaktować ze swoim mężem, abym pomógł mu przy rusztowaniach….z czego koniec końców nic nie wynikło, oprócz tego że pomogło mi to zakupić bilet i odważyć się na ten krok, aby polecieć do tej, jakże drogiej co wszyscy powtarzają “Ziemi Obiecanej” na drugim końcu świata.

    Na szczęście takie podejście do życia nie jest mi obce, bo od dziecka walczyłem z siłami natury na windsurfingu, później przyszedł czas na kitesurfing, ale zawsze czułem w głębi duszy, że surfing to jest to czego pragnę. Dlatego mogę powiedzieć, że popłynąłem z Indonezji na dobrej fali, naładowany pozytywną energią i po prawie miesiącu w północnej części NSW (Nowa Południowa Walia), poleciałem do Sydney spotkać się z koleżanką którą poznałem wcześniej w hostelu na Bali. To było też pomocne, gdyż pierwsze kilka dni spędziłem u niej w mieszkaniu, odwiedziłem też pierwszy raz Tamaramę, która była pierwszą plażą w mieście, gdzie teraz za każdym razem wracam z lekkim sentymentem…choć z początku nie wydawało mi się, że jest to dobre miejsce do surfowania.

13980B5B8D43BA2D2526B51D5523DEC9

    Kolejnym ciekawym zwrotem akcji była wiadomość od mojej dobrej znajomej z dawnych lat na Helu, która jak się okazało mieszka już od kilku lat w Sydney i powiedziała, że śmiało mogą ją odwiedzić ! Tutaj wielkie podziękowania dla Weroniki, która przyjęła mnie pod swój dach i razem z mężem wspierali mnie, nie przez cztery dni jak na początku się zapowiedziałem, ale przez cztery tygodnie, które spędziłem u nich w domu. Zareklamowała zresztą doskonale swoje położenie, na południowych plażach, niedaleko Cronulli, gdzie niejednokrotnie wpadałem popływać czy też pooglądać zawody Australian Boardriders Battle.

DCIM100GOPROGOPR2425.
DCIM100GOPROGOPR2425.

    Stopniowo zaczynałem czuć się jak w Europie, zresztą od kiedy zawitałem do Sydney, czułem że to miasto przypomina mi Berlin bądź inne multikulturowe miasto, gdzie można spotkać ludzi z całego świata, porozmawiać w wielu językach i czuć się po prostu swobodnie. Tak też trafiłem na kilkoro znajomych, dzięki którym poznałem kolejnych ludzi i mam z nimi kontakt do dzisiaj. Jest tutaj dość sporo Polaków, tacy co przyjechali i zostali, bądź inni, którzy chcieli też zaznać tego innego życia, bez pędu, przymusu, korpo wyścigu i ciągłego życia na pokaz, starając się udowodnić innym dookoła jakim to się nie jest fajnym… Australia pod tym kątem jest na prawdę rewelacyjna, bo kogo się nie spytać, zazwyczaj na wiele kwestii odpowiedź będzie jedna “no worries, mate”. A to już połowa sukcesu, gdy mamy luźniejszą głowę i możemy działać po swojemu.

    Posiadając dość szeroką siatkę znajomych, trafiłem tutaj na kilkoro polskich kitesurferów, część z nich znałem jeszcze z Polski, innych poznałem tutaj i od razu się zaprzyjaźniliśmy. Co ciekawe, czasem nie istotne są dokumenty, profil na portalu społecznościowym czy CV, tylko otwarta, szczera i serdeczna rozmowa oraz polecenie od znajomych, w takich okolicznościach wiele rzeczy zaczyna się dziać samoistnie. Dzięki temu zacząłem pływać na kajcie, mimo chęci odpoczynku po długim sezonie 2015 na Półwyspie.

A to tylko jedna z niespodzianek jakie zafundowało mi życie i spontaniczne podejście.

    Czas jednak nieubłaganie mijał, razem z nim pogłębiał się debet na koncie i w momencie gdy miałem już ochotę wycofać się i polecieć szukać pracy na farmie w odległym Queensland, kolega skontaktował mnie ze swoim przyjacielem, który mógłby mnie jakoś wesprzeć, co jak się później okazało było zaczątkiem ciekawej przyjaźni. Zresztą, przechodząc już do tego co w tej chwili robię w Sydney to w zasadzie dzięki temu koledze mam tutaj co robić, aby móc pracować musiałem ubiegać się o wizę studencką, przez co chodzę do College’u i pogłębiam swoją wiedzę z zakresu marketingu i komunikacji, a cały pozostały czas staram się głównie spędzać na desce. To na szczęście wychodzi dość nieźle, bo jak zrobiłem sobie bilans po pół roku spędzonym na miejscu to faktycznie rzadko kiedy robiłem coś co byłoby nie związane z surfingiem, pracą czy nauką. Dlatego też w nagrodę zafundowałem sobie tydzień na Bali, który dla Australijczyków jest jak wypad do Hiszpanii dla nas w Polsce. Dodatkowo spotkałem się tam z moim przyjacielem z Czech, który w lutym odwiedził mnie z koleżanką w Australii i zrobiliśmy razem kilkudniowego road tripa do Byron bay, gdzie udało nam się złapać kilka fal w niecodziennym towarzystwie delfinów. Dzięki podobnemu nastawieniu kolegi, wybraliśmy się na podbój nowych spotów, odwiedziliśmy na kilka dni zachwalane przez wielu Medewi oraz opływaliśmy kilka mniej uczęszczanych spotów niedaleko Canggu. Ten wypad był całkowitym relaksem, ale też kolejnym krokiem milowym dla mojego rozwoju surfingowego, bo nie dość że wyczułem lepiej sprzęt na jakim dotychczas pływałem, to wraz z zakupem kolejnej deski, znajomy Australijczyk zafundował mi i koledze coaching na Echo Beach, w dość wymagających warunkach. Ale jak zapewne sami doświadczyliście, progres na surfie nie przychodzi sam, ani za darmo, także nie obyło się bez kilku dodatkowych szram na nogach czy innym odchorowaniu dla wymęczonego organizmu. Jednak po tej podróży do miejsca, gdzie będę jeszcze pewnie nie raz wracał, naładowało mi niesamowicie baterie. Teraz, gdy piszę te słowa po około dwóch miesiącach od powrotu na Bondi, teraz już mieszkając w północnej części plaży, mając jakieś 5 minut na piechotę oraz oczywiście na boso na plaże, doceniam z każdym dniem swoje wcześniejsze decyzje i wybory. Gdyby nie spontaniczność, odwaga i cały ten życiowy freestyle to z całą pewnością nie spełniałbym swoich marzeń z dzieciństwa. Te jednak były we mnie zaszczepione przez rodzinę i znajomych, a to odrębny temat dla którego sądzę że po około dwóch-trzech latach wrócę jednak do Polski. Jak wszyscy wiemy, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Mogę pływać na takich spotach jak Maroubra, Sandon Point, The Farm czy Mystics, ale w sercu wciąż czuję energię jaka mnie ściąga na Falezę, Pipeline czy do czekającego na odwiedziny Kołobrzegu.

fala na bondi

Dlatego łapię te fale, które mogę i na ile starczy mi sił oraz umiejętności, mając nadzieję że ta nagromadzona wiedza i doświadczenie przyda mi się do kontynuowania mojej drogi w innych zakątkach świata. A w ostatnim trendzie z surfingiem zmierzającym na Olimpiadę w Tokio w 2020 roku, będę chciał się udzielać i wspierać naszą powstającą kadrę, Polski Związek Surfingu oraz lokalne Poznańskie Stowarzyszenie Surfingu.

Stąd jestem pozytywnej myśli, gdy patrzę na rozwój naszego sportu, który w dalszym ciągu pozostaje dla wielu pasją i niejako sensem życia, który napędza, motywuje do wyjazdów, tworzenia planów, dokonywania większych i mniejszych zmian w życiu. Bez tego nie bylibyśmy sobą, a z całą pewnością bez pływania na surfingu, nie wracalibyśmy za każdym razem z taką tęsknotą do wody, aby po raz kolejny dać się ponieść fali.

Aloha

Adam “Zdzisław” Strybe

 

P.S. Polecam zajrzeć co jakiś czas na mój profil na Facebooku:

http://www.facebook.com/3style4life

Oraz na zdjęcia na Instagramie, które chyba najczęściej uaktualniam:

http://www.instagram.com/3style.4life

 

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s